Wyrażam zdanie na temat wyrazów.
Urszula Wiśniewska - teksty autorskie

26 sierpnia 2015

6 miesięcy i ani dnia dłużej, czyli moja droga.

Na wstępie truizm: każde dziecko jest inne. Ja dzieci mam dwoje. Historia karmienia dziecka numer 1 była długa i zawiła. Przeszłam przez wiele uczuć. Zaczynałam jako osoba nie znosząca karmienia. Nastawienie miałam takie, że karmić należy, bo mleko mamy jest dobre, ale bez przesady. Nie każdym kosztem. Jak mi się nie spodoba to nie będę tego ciągnąć. Znałam przypadki dzieci karmionych 2 lata. Znałam przypadki karmionych 3 lata. Byłam przekonana, że to nie mój klimat. Z pewnością nie dołączę do grona lakta-terrorystek, które każą wszystkim być świadkami karmienia mówiących dzieci. Mama cyca? Założyłam sobie, że nigdy w życiu żadnemu dziecku nie pozwolę tak do siebie powiedzieć. Jak to wyszło w praktyce? Opowiadam poniżej.




Początki. Mówią na to mleczna droga. Tak się dobrze kojarzy, ładne widoki, może słodki batonik.
Tymczasem u mnie początki były takie, że potwornie bolało. Niby kruszyna, maleństwo takie, muchy nie skrzywdzi. A jak się przyssie to ręce wykręcało. Bezpośrednio po porodzie przy karmieniu bolał też brzuch, bo karmienie wzmaga skurcze przez wyrzut oksytocyny - hormonu któremu myślę, że spokojnie można by poświęcić osobny wpis. Dziecko piło często, aczkolwiek dość sennie. Jedna z położnych pomogła mi przystawić dziecko tak by nie drętwiały mi ręce. Powiedziała, że najpierw mi ma być wygodnie, a potem dziecko ma złapać. No i dziecko łapało, też leżąc wygodnie i szybko zasypiało. I przybierało niewiele. Do tego miało jakieś szmery w sercu. Więc zostało zabrane z mojej sali. Podłączone do monitora oddechu i czynności serca. Kardiolog miał dojechać za kilka dni na badanie, bo nie ma codziennie kardiologa w szpitalu. Ale wciąż mogłam karmić. Wymagało to ode mnie tylko nieco więcej wysiłku, bo musiałam dojść na inne piętro, inny oddział, siedzieć na niewygodnym krześle zamiast leżeć na łóżku. Ale wciąż mnie budzono, bo dziecko głodne, pani przyjdzie. Aż przyszła jedna pani neonatolog.  Zobaczyła jak karmiłam, że dziecko śpi przy piersi i ma spoconą główkę. Zapytała czy często tak się zdarza, zgodnie z prawdą powiedziałam że owszem. Wymyśliła, że dziecko zasypia bo nie ma siły ssać i dlatego też się poci. Przypomnę, ze karmienie mnie bolało, czułam skurcze brzucha, słyszałam że dziecko połykało mleko. Jadło. Ale nie ma siły ssać. Co robić? Możemy dać butelkę, bo będzie łatwiej leciało mleko i dziecko więcej będzie jadło. Pomyślałam, no ale tak od razu butelkę? Może można inaczej. Cicho powiedziałam, że chciałabym jednak piersią. No to proszę odciągać. I proszę karmić maksymalnie 10 minut piersią, potem odciągniętym mlekiem, potem odciągać co zostanie i w razie czego tu zostawiamy porcje mleka modyfikowanego. Kilka dni i nocy, kiepsko śpiąc, no bo jak nie karmiłam to odciągałam mleko laktatorem, spędziłam zastanawiając się jak to możliwe że nie mogę karmić własnego dziecka. Co jest nie tak. No ale skoro mówią, że mu to szkodzi, no nic. Tak musi być. Oni skończyli medycynę. Dziecko dalej piło tylko moje mleko. Któregoś ranka obudziłam się z wielkim dyskomfortem, nie mogę powiedzieć bólem. Ale piersi były pełne mleka, głowa mnie bolała, usiadłam na łóżku szpitalnym i zorientowałam się: byłam u dziecka o 23. Jest 6 rano. Nie karmiłam. W te pędy do dyżurki. Nikt nie dzwonił z noworodków? Przecież miałam karmić. Nikt nie dzwonił, pani zejdzie na dół, się zapyta. O dzień dobry. Koleżanki z nocnej zmiany nakarmiły sztucznym. Ale ja zostawiłam swoje w butelce. Ale podały sztuczne i nie trzeba było pani budzić, jak się spało? Odpoczęła pani trochę? Myślałam, że rozszarpię. Instynkt wrzeszczał, ale byłam tylko pierworódką, nic nie wiedziałam o noworodkach. Skoro dają to mleko to może ono faktycznie nie jest złe. Próbowałam przystawić dziecko, ale spało najedzone. Odciągałam mleko, gdzieś jakimś ułamkiem siebie ciesząc się że się wyspałam. Potem karmiłam dalej tym systemem, że 10 minut ode mnie, 10-15 minut odciągniętym, dalej odciągałam zaraz po karmieniu żeby było w butelce. Z butelki dziecko jadło kiepsko, ale jakoś tam przełykało, częściej używaliśmy strzykawki czy rurki i karmiliśmy po palcu. To było męczące. Każde przystawienie bolało. Podjęłam decyzję - 6 miesięcy i ani dnia dłużej. Karmienie mnie męczyło, nie chciało mi się odciągać tego mleka. Plułam sobie w brodę że tak zaoponowałam przeciwko temu sztucznemu, teraz trudniej było mi się wycofać. W dodatku okazało się, że dziecko nie trawi mleka. Nie wiedziałam czego w tym mleku, ale bardzo cierpiało i dawało widoczne objawy, gdy ja jadłam nabiał. Więc albo laktoza (cukier) albo kazeina (białko). Nie można było podać pierwszego lepszego mleka sztucznego, bo wszystko to z krowy. Byle do pół roku, potem będzie musiało się nauczyć jeść, pić mleko modyfikowane i w ogóle. Przecież podjęłam decyzję.

Przyszło półrocze. Jak tu przestawić na mleko sztuczne dziecko, które nie może laktozy i kazeiny. No ciężko jest. W dodatku w między czasie kardiolog powiedziała, że dziecko się pociło bo gorąco a nie ze względu na obciążenie serca, bo wyniki są całkiem dobre, serce wadę ma, ale jest wydolne. Więc w którymś momencie odeszła niewygoda odciągania. Dziecko spało pięknie, jadło w dzień i w nocy. W nocy nawet nie bardzo się do tego musiałam budzić bo szybko zrezygnowaliśmy z odkładania dziecka do osobnego łóżeczka. Raz że budziło się przy odkładaniu, dwa że ja nie mogłam spać bojąc się czy oddycha no i trzy, byliśmy wszyscy niewyspani bo ciągle coś trzeba było przy tym dziecku robić. Dodatkowo nie chciało jeść niczego co miało konsystencję papki. Pluło, wymiotowało, wyrzucało. Jeśli coś jadło to musiało wcześniej pościskać to w rączkach, powąchać, pomacać językiem. No jednym słowem nie było gotowe na jedzenie regularnych posiłków poza mlekiem. Musiałam karmić. A w momencie kiedy uświadomiłam sobie, że gdybym chciała przestawić dziecię na butlę, musiałabym w nocy wstawać i szykować mieszankę, karmić z butelki, myć to no bo przecież trzeba, podjęłam kolejną decyzję. Karmię dalej, przynajmniej póki będzie jeść w nocy. I tą decyzją rozpoczął się proces zakochiwania się w karmieniu, dostrzegania siły jaka drzemie we mnie jako matce, proces zmiany nastawienia.


Kiedy dziecko miało 8 miesięcy zostało zakwalifikowane do operacji, kilka razy wcześniej miało różne badania do których musiało być na czczo. Były to jedyne noce kiedy nie spałam przez dziecko. W szpitalu zależnie od zmiany podejście do karmienia było różne. Jedne panie robiły problemy, kazały mi pisać w mililitrach ile dziecko zjadło no bo przecież muszą wiedzieć. Zapisywać ile czasu jadło. Tłumaczyć się dlaczego nie je nic poza moim mlekiem przecież takie chude. Co z tego, że na tej samej sali tak samo drobne dzieci karmione sztucznie i już posiłkami kolejnymi.
W tym czasie po raz pierwszy udzieliłam komuś laktacyjnej porady. Leżała z nami na sali mama 2 tygodniowego malucha. Mówiła, że ją boli, że dramat, że on się nie najada, bo mało ma pokarmu, że musi mu dawać sztuczne. Zamawiała od pani z kuchni mleko modyfikowane - żadnego problemu, dostawała od ręki. Przekonywałam ją próbuj, może spróbuj innej pozycji, dasz sobie radę. Szukałam w internecie jakichś argumentów, żeby ją przekonać. Nie chciała słuchać. Zrezygnowała z butelek dopiero kiedy na obchód przyszedł jeden z kardiochirurgów (złoty człowiek!) i odpowiedział jej na jej żale, że musiała podać butelkę, bo ma za mało pokarmu - A pani myśli, że jak będzie pani podawać sztuczne mleko, to pani się cudownie w piersiach pokarm rozmnoży? Jak ma się najadać jak nie ssie i nie prowokuje produkcji? Proszę karmić i żadnego sztucznego, zobaczy pani jak pięknie będzie jadł. I jadł faktycznie.  Próbowałam dodawać jej otuchy, kiedy w nocy mówiła, że idzie po butelkę bo jest śpiąca, a on tak tylko ciumka. Mówiłam, że jest mu teraz potrzebna. Że to mleko to nie tylko mleko, ale w ogóle mama. A dzieci przed operacją potrzebują mamy. Podziękowała mi, kiedy wychodziła ze szpitala, jako mama karmiąca naturalnie.
Tymczasem moje dziecko szykowało się do operacji, budząc różne emocje wśród personelu jako niejadek. W szpitalu nie jadła w zasadzie niczego poza moim mlekiem. Pojawił się temat - co podamy dziecku na OIOMie. Po operacji przez trzy doby nie miałam wstępu do dziecka.  Przez ten czas było karmione kroplówką lub sondą do żołądka, ponieważ o przełknięciu sztucznego mleka nie było mowy. Dziecina pluła, nie chciała też mojego mleka z plastikowego smoczka. Musiałam je odciągać, bo było go bardzo dużo, nosiłam je do szpitala i podpisywałam każdą torebkę jak skarb. Później dowiedziałam się, że w szpitalnej mleczarni i tak każde mleko jest wlewane do wspólnego gara, pasteryzowane i podawane dzieciom.
Kiedy dostałam córeczkę po tym czasie pierwszy raz na ręce, wciąż otumanioną silnymi lekami przeciwbólowymi, z wielką szramą na klatce piersiowej zszytą widocznymi nićmi chirurgicznymi, podpiętą do niezliczonej ilości kabelków i aparatów mierzących wszystkie możliwe parametry życiowe już wiedziałam - będę karmić tak długo, aż wspólnie zadecydujemy, że wystarczy. Przyssała się odważnie i jadła przez co najmniej godzinę.
W decyzji o końcu karmienia pomógł kolejny ssak, który rósł mi pod sercem. Picie mleka przez córkę drażniło go, bo jego ciepły dom kurczył się i kurczył. Mnie także bardzo bolał brzuch i lekarka w szpitalnej izbie przyjęć powiedziała, że choć sama karmiła swoje dziecko będąc w ciąży, w naszym przypadku niestety może być to groźne. I tak moja pierwsza droga mleczna skończyła się po 25 miesiącach. Była to droga burzliwa, pełna zakrętów i wybojów. Ale nie żałuję. Było pięknie.

Po porodzie tylko raz córka zasugerowała, że w zasadzie to były jej Kika (tak nazywała piersi) i że chętnie spróbowałaby mleka, ale kiedy już powiedziała Mama, Kika, spojrzała na brata, pogłaskała go po główce i stwierdziła - Nie, oddam je dzidziusiowi. Bo teraz to on ich potrzebuje. Ale to już osobna historia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz