Wyrażam zdanie na temat wyrazów.
Urszula Wiśniewska - teksty autorskie

13 stycznia 2018

Słowa znaczą

Przy okazji mojego wyznania  zapowiedziałam serię tekstów poruszających wiele wątków towarzyszących tamtym wydarzeniom. Na pierwszy ogień pójdzie komunikacja personelu medycznego z pacjentami. Pewnie nie wyczerpię tematu jednym wpisem, ale spróbuję wyrazić moje zdanie.

Słowa. Ich dobór, ma wpływ na odbiór tego co mamy do powiedzenia. Nie tylko to co mówimy, ale też to jak to robimy. Słowa mają znaczenie. Zostawiają ślady. W warunkach szpitalnych, zwykłe Proszę być dobrej myśli może uratować komuś życie. Jednak działa to w dwie strony. Zwykłe Nie teraz nawet gdy wypowiedziane bez negatywnych intencji, może sprawić, że człowiek straci nadzieję, albo pogrąży się w smutku na długie godziny.


Ja nie oczekuję, że lekarze nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zaczną być empatyczni i wszyscy jak jeden mąż zasłużą na tytuł doktora roku. Ale jakieś oczekiwania jednak mam. Albo może miałam, bo trochę mi entuzjazm po przygodach sprzed roku spadł. To w jaki sposób rozmawiano ze mną, jako mamą małego pacjenta, pozostawiło we mnie duży niesmak. Zachwiało moją wiarą w taki obraz, że różnie bywa, ale przynajmniej w szpitalach dziecięcych, zwłaszcza tych klinicznych, gdzie uczą się młodzi, pracują raczej ci milsi, z powołania, współczujący i z podejściem. Podejście większość miała takie, że rodzic, potrzebny owszem jest do obsługi dziecka, pilnowania, zmieniania pieluch, bo pielęgniarek za mało na oddziale, ale nie ma prawa głosu w żadnej sprawie, bo to jego wina, że to dziecko się tu znalazło.  A jeśli już zdanie swoje nieśmiało wypowie, zostanie zrugany, bo każde wyjście przed szereg traktowane jest jako atak na lekarzy. Którym przecież należą się pokłony, bo ratują te biedne, bezmyślnie na świat sprowadzone kolejne dzieci. Bo i takie komunikaty dostawałam od pracowników szpitala
 Trzecie dziecko, niecałe dwa lata po drugim? No, nie ma co, 500+ działa... 

W tamtym czasie odbyłam też rozmowę z panią doktor prowadzącą sprawę mojego syna. Jego stan miał związek z nieprawidłowym, zbyt niskim przybieraniem masy ciała, był w pewien sposób powiązany z karmieniem piersią, jednak czułam, że istota problemu leży gdzie indziej. Ponieważ dużo czytałam na temat karmienia piersią, douczałam się na własną rękę, karmiąc piersią starsze dzieci, odniosłam wrażenie, że mam bardziej aktualną wiedzę na temat laktacji, niż lekarze. Ośmieliłam się, starając się jak najpokorniej przedstawić mój punkt widzenia. W rozmowie bez świadków, zasugerowałam, żeby może zmienić sposób oceny mojego karmienia przez ważenie dziecka przed i po każdym karmieniu, badania czy mam mleko przez zgniatanie mojej piersi, czy ocenianie na podstawie wyglądu, że nie mam mleka - a w ten sposób to się odbywało. Podpierałam się nowymi badaniami, powiedziałam, że wiedzy nie czerpię z niesprawdzonych źródeł, ale od lekarzy i innych medycznie wykształconych osób, z Polski i świata, które również mają aktualne certyfikaty międzynarodowych doradców laktacyjnych. Myślałam, że zostanę choćby wysłuchana do końca. W połowie zdania, pani doktor mi przerwała pytając dość pogardliwym tonem: 
Skończyła pani neonatologię? Przepracowała pani 20 lat w zawodzie? 
Momentalnie poczułam się jakby rozsmarowano mnie po podłodze. Cała moja wiedza wzgardzona, intuicja wyśmiana, ale też i chęć kontaktu prysła jak bańka mydlana. Po tych kilku słowach, już nie miałam ochoty na rozmowę. Widziałam jak ta kobieta ustawiła naszą relację. Kto w tym układzie ma prawo do wyrażania swoich opinii, czyje wątpliwości będą wysłuchane i wzięte pod uwagę. Najgorsze w tym było to, że kiedy już wróciłam do domu, minęły miesiące, ochłonęły emocje, mleko (modyfikowane) zostało rozlane i wszyscy uznaliśmy, że już nie ma nad czym płakać, okazało się, że miałam wtedy rację. Tylko co mi po niej, jak nie udało się wrócić do karmienia naturalnego, bo problem leżał gdzie indziej niż zdiagnozowała neonatolog z 20 letnim stażem pracy.

Kolejna sprawa: rzucane w powietrze przypuszczenia co dolega pacjentom, według mnie nie powinny się zdarzać. Chyba że na zamkniętym konsylium, kiedy debatuje się nad przypadkami, wynikami etc. Usłyszałam w moim życiu, w ten sposób wypowiedziane frazy typu:

Boże, to przecież nie ciąża tylko nowotwór.
To dziecko chyba ślepe, nie wodzi wzrokiem. 
Aparat mi wariuje, albo ono głuche jest.
Niby już trzecie dziecko, a udało się zagłodzić. No chyba że to rak wątroby, jest w sumie taka opcja.

Żadna z powyższych diagnoz się nie potwierdziła. I ja rozumiem, że w tym zawodzie pracują zwykli ludzie. Mogłam trafić akurat na czyjś gorszy dzień. Dziś w perspektywie czasu, staram się to tak tłumaczyć. 

Ale w tamtych chwilach? To były ciosy łamiące mi serce. Usuwające spod stóp grunt. Dosłownie odbierające dech w piersiach. 
Niezależnie, czy byłam na początku macierzyńskiej drogi, w pierwszej ciąży, czy z kolejnym dzieckiem. Za każdym razem były to ciężkie próby, których bardzo nie chciałabym ponownie przeżywać. 
Jestem świadoma, że sama nie raz, nie dwa zabiłam słowem drugiego człowieka. Powiedziałam coś, co zraniło do głębi, użyłam słów zbyt mocnych, kiedy kierowałam je do kogoś o niższej tolerancji lub zbyt lekceważących, kiedy sytuacja była poważna (niezależnie czy znałam szczegóły czy nie, czasem chwila zastanowienia może wystarczyłaby, żeby nie popełnić błędu, który w konsekwencji mógł nawet doprowadzić do zerwania kontaktu).  Żałuję tych wielu pochopnie wypowiedzianych słów bardzo. Wiem, też jak ciężko czasem ugryźć się w język, jak ciężko chwilkę dłużej pomyśleć, zanim się coś powie. Zazwyczaj jednak zdarza mi się to w sytuacjach całkowicie prywatnych. A lekarze, pielęgniarki, położne, jako przedstawiciele grupy zawodów zaufania publicznego, to jednak osoby, od których mamy niejako prawo oczekiwać więcej, podczas wykonywania przez nich czynności służbowych. A rozmowy z pacjentami do służbowych czynności należą.  

Dlatego tak ważne wydaje mi się zwrócenie uwagi, czy już w czasie studiów, przygotowywania się do zawodu, ktoś przekazuje im wiedzę, jak przekazywać trudne informacje, jak rozmawiać z osobami pod wpływem emocji. Bo jak wymagać wiedzy, jeśli nikt im jej nie przekazał? Wiadomo, można dokształcać się na własną rękę, ale jak jest - wszyscy wiemy. Nie każdy zdaje sobie sprawę, ze skali problemu, nie każdy widzi, że jego sposób komunikacji jest niewłaściwy. 
I tak kiedy wyszukiwałam informacji o programie studiów lekarskich znalazłam przedmiot Warsztaty klinicznych umiejętności psychologicznych  prowadzony w formie ćwiczeń, łącznie 15 godzin na dziennych studiach, czyli prawdopodobnie raz w tygodniu przez jeden semestr. Zagadnienie rozmowy z pacjentem jest tu jednym z wielu, zatem można przypuszczać, że poświęca się mu jedynie kilka godzin, jedno może dwa spotkania. Na całe wieloletnie studia. Gorzko się uśmiecham, że to i tak sporo, w porównaniu z nauczaniem o laktacji. 

Oczywiście wiem, że pojawiają się inicjatywy, mające na celu podniesienie poziomu komunikacji na linii lekarz-pacjent. Kibicuję mocno takim akcjom. Ale uważam, że poprawa na szerszą skalę, ma szansę zaistnieć tylko, jeśli wprowadzi się systemowe zmiany, przynajmniej na poziomie uniwersyteckim. Jeden semestr dla zwrócenia uwagi na problem, mógłby pojawić się już w szkołach podstawowych czy liceach. Bo komunikacja między ludźmi, umiejętności z nią związane, to według mnie temat fascynujący i w ośmielę się stwierdzić, że przyda się ludziom w życiu bardziej niż wiele, przekazywanych przez szkołę pustych informacji. Ale do poczytania na temat moich marzeń związanych z systemem edukacji, zapraszam w przyszłości. 







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz